Z Ewą Chybowską - projektantką wnętrz, społeczniczką, współzałożycielką Stowarzyszenia Mieszkańców i Przyjaciół Kolonii Wawelberga, organizatorką Festiwalu Hipolita i Ludwiki - rozmawia Hubert Malczewski
- Jesteś mieszkanką Kolonii Wawelberga i aktywnie działasz na rzecz odnowy tego zabytkowego, najstarszego istniejącego osiedla mieszkaniowego w Warszawie. Za co pokochałaś to miejsce i co cię skłoniło do działania na rzecz osiedla?
- Kolonia jest miejscem, gdzie wraz z moim mężem Andrzejem prawie 30 lat temu odkryliśmy duszę XIX miasta, którego obecnie w Warszawie już nie ma. Zauroczyły nas przede wszystkim stare, oryginalne mury z wysokowypalanej cegły, które wtedy wydały nam się czymś niezwykle wyjątkowym na skalę warszawską. Ale kolonia to także cudowne przejścia bramne, wysokie piękne okna z łukami i wewnętrzne, zaciszne dziedzińce - a przede wszystkim niezwykle bogata historia, którą po drodze odkryliśmy i dziś staramy się ją przypominać. Gdy się wprowadzaliśmy, stał tu jeszcze budynek łaźni, gdzie mieściła się przedwojenna, oryginalna sauna, izolatki i pralnie. Kolonia dawniej była dobrze zaprojektowanym mikro-miasteczkiem z trzema budynkami socjalnymi, zapewniającym mieszkającym tu robotnikom i ich rodzinom godne warunki bytowe.
Pomimo niezaprzeczalnego uroku, jeszcze kilkanaście lat temu miejsce to było całkowicie zaniedbane i wymagało zaopiekowania. Nadzieję na zmiany na lepsze miała przynieść przeprowadzana w 2010 r. przebudowa podwórek, o którą jako mieszkańcy zabiegaliśmy. Jednak zamiast przywrócić kolonii jej pierwotny, historyczny charakter, przestrzeń dziedzińców w dużej części zabetonowano, tworząc ogromne parkingi niepasujące do charakteru miejsca. Jedynym w pełni udanym założeniem tego projektu była główna aleja wykonana z bazaltu, która do dziś dobrze komponuje się z estetyką tego miejsca. Ku naszej uciesze wtedy posadzono też rośliny, które jednak niezaopiekowane dość szybko zniknęły. Zbudowano również nowe altany śmietnikowe. Szybko przestały pełnić swoją funkcję - część osób zaczęła wyrzucać śmieci pod altanę tworząc niewyobrażalny, permanentny bałagan. To właśnie te uciążliwe wysypisko przed naszą klatką było asumptem do szerszego działania społecznego, które podjęliśmy na rzecz kolonii. Gdy próbowaliśmy uporać się z tym problemem, odkryliśmy niejako przy okazji wspaniałą historię Kolonii Wawelberga i jej fundatorów, poznaliśmy wiele organizacji społecznych oraz założyliśmy własną - Stowarzyszenie Mieszkańców i Przyjaciół Kolonii Wawelberga.
- Od wielu lat zwracasz uwagę na kwestię estetyki w przestrzeni publicznej – a raczej jej kompletnego braku, który obserwujemy w wielu miejscach w Warszawie. Jak ty, jako projektanka wnętrz, odbierasz współczesny krajobraz miasta?
- Z racji zawodu, który wykonuję oraz ogromnej sympatii do Warszawy mam w sobie dużą wrażliwość na to, jak jest urządzona przestrzeń miasta. Jej projektowanie ma wbrew pozorom wiele wspólnego z projektowaniem przestrzeni wewnętrznych. I jedną z takich cech jest spójność. Uważam, że kolorystyka miasta powinna być spójna, chociażby miejscami bądź kwartałami. Podróżując po Europie i będąc w takich krajach jak Włochy, Niemcy czy Wielka Brytania, ja tę spójność, w różnym stopniu, czułam. Określone miejsca miały swój charakter związany z historią bądź kolorystyką. Nie wyobrażam sobie Londynu bez czerwonych autobusów czy budek telefonicznych, które są powtarzalnym elementem podkreślającym i tworzącym estetyczną tożsamość miasta. W Lisbonie królują żółte tramwaje, w Berlinie mamy wiele detali malachitowych. Wiele miast na świecie dba z dużą pieczołowitością o detal miejski, który jest właściwie rodzajem biżuterii. Tak jak ciało można ozdobić czymś, co nadaje elegancji i szyku, tak miastu można nadać elementy, które dopełniają jego tożsamość i przyciągają wzrok. Takimi elementami mogą być detale architektoniczne, mała architektura, ale też środki transportu. Na Woli z radością widziałabym elementy przemysłowe pokazujące znaczenie tej gałęzi gospodarki w historii naszej dzielnicy, wyeksponowane na ulicach stare maszyny na przykładzie tego, jak to zrobiono w Norblinie. I dla mnie to wszystko tworzy pewną całość: kolor konkretnego budynku na konkretnej ulicy, kolor pojazdów które nią jadą, kolor ogrodzenia, kolor drogowskazów i tablic adresowych. Jeśli te elementy odstają od siebie, gryzą się, nie tworzą gamy, a w szczególności dotyczy to zabytków, to miasto staje się nieładne. Do tego dochodzi jeden z najważniejszych dziś aspektów krajobrazu miejskiego, czyli wszechobecnych billboardów i banerów reklamowych, które przy braku uchwały krajobrazowej wciąż wizualnie zabijają miasto. Dopóki sobie z tym nie poradzimy, inne działania takie jak ukwiecanie miasta czy zmiana kolorów komunikacji miejskiej, nie przyniosą dużego efektu.
Choć efekt w postaci warszawskiej zieleni przyulicznej jest imponujący. W ostatnich latach w tej materii wydarzyło się dużo dobrego. Jeszcze 10 lat temu na wszystkich przyulicznych trawnikach parkowały samochody. Dopiero, gdy zaczęto stawiać bariery, sadzić żywopłoty, krzewy, byliny oraz łąki kwietne, problem został w dużej części ograniczony. Dziś już naprawdę z przyjemnością jeździ się po warszawskich ulicach, bo w wielu miejscach mamy te ukwiecenia cieszące oko o różnych porach roku. Jednak o ile w okresach, kiedy mamy liście na drzewach, Warszawa naprawdę dobrze się „sprzedaje”, cała brzydota niepasujących do siebie kolorów i zaniedbanych przestrzeni wychodzi późną jesienią i zimą. Przykładem jest Park Szymańskiego, gdzie zastosowano złe kolory małej architektury. Mamy bardzo ładną czerwień na mostkach na sztucznej rzece, natomiast barierki wypełniono kolorem niebieskim. Gdyby to była oliwka, ciemny brąz lub grafit, wyglądałoby to o niebo lepiej. W lecie można tego nie dostrzec, gdyż ilość zieleni rekompensuje kolorystyczne zaburzenia, natomiast zimą był taki okres, że czułam się tam jak w wesołym miasteczku, a nie jak w jednym z najważniejszych warszawskich parków. Ten sam temat związany jest z niebieskimi tablicami adresowymi na zabytkach, które kompletnie do siebie nie pasują. Dzięki działaniom konserwatora zabytków w rejonie Starówki i Śródmieścia stosuje się brązowe tablice, które tworzą z elewacją większą harmonię, natomiast nadal w Warszawie jest wiele zabytków poza tym obszarem, które na zmianę nie mają co na razie liczyć. Jak chociażby nasza Kolonia Wawelberga.
- Które miejsca na Woli wymagają według Ciebie pilnej zmiany, bo są - w twojej ocenie - estetycznym koszmarkiem?
- Na szczęście takich miejsc jest coraz mniej. W tym momencie za najbrzydsze uważam wolskie ulice, którymi są al. Solidarności oraz ul. Wolska. Wolska jest wręcz dramatyczna: bez zieleni, zaśmiecona, z kurzącym się torowiskiem i obskurnymi pawilonami. Tak samo al. Solidarności, bez grama charakteru. Z innej epoki jest też otoczenie wolskiego ratusza, który sam w sobie jest piękny, ale przestrzeń wokół niego jest niesamowicie depresyjna. Skwer Lacherta powinien być miejscem reprezentacyjnym, przyjaznym dla odwiedzających urząd, a nie betonowym placem czekającym na zmiany już od kilku dobrych lat.
- Często odwołujesz się do przykładu kolorystyki autobusów, które w przedwojennej Warszawie malowano soczystą czerwienią, a dziś kolory pojazdów komunikacji miejskiej przypominają, mówiąc trochę żartobliwie, jajecznicę z pomidorami. Czy uważasz, że stolica przed wojną miała jakieś cechy estetyki bądź wyjątkowe elementy małej architektury, które powinniśmy dziś próbować odtwarzać?
- Wystarczy spojrzeć na stare przedwojenne zdjęcia bądź filmy, gdzie nawet budki handlowe potrafiły się pozytywnie wyróżniać formą, bo kolorystyki do końca nie znamy. Oczywiście znane są głosy, że Warszawa nie była wcale „Paryżem Północy”, a gros miejsc straszyło biedą i brzydotą. Natomiast takie przestrzenie jak Ogród Krasińskich, Ogród Saski czy Krakowskie Przedmieście były bardzo zadbane. Wystarczy wejść do przedwojennego tramwaju i spojrzeć na wykończenia – znajdziemy tam mosiężne uchwyty i drewniane siedziska, które naprawdę są dziełem sztuki. Nie powinniśmy idealizować tamtej epoki, ale czerpać lekcję z tego, jaką wtedy przykładało się wagę do detalu, wykończeń, estetyki przedmiotu – czyli sztuki, której dziś nie ma w mieście kompletnie. Tramwaje i autobusy w Warszawie były niegdyś malowane na przepiękny kolor czerwony z żółtymi ozdobnikami. Nie rozumiem, dlaczego w latach 90. wraz z nowymi autobusami kolorystykę komunikacji miejskiej przejął kolor żółty, który zaczął dominować na pojazdach. Z mojej perspektywy to wygląda fatalnie. Gdyby to była słoneczna żółć, i w dodatku na całej powierzchni pojazdu, ozdobiona jedynie czerwonymi dodatkami, byłoby dobrze. Tutaj jednak to niefortunne zestawienie dwóch kolorów o złym odcieniu nie dodaje miastu elegancji. Zatracamy w dalszym ciągu również historyczne, stare nawierzchnie, które w wielu miastach Europy, a w szczególności we włoskiej Florencji i Sjenie są wyraźnie eksponowane. U nas, wiele takich pięknych nawierzchni mieliśmy we Wrocławiu czy Poznaniu, a duża część zniknęła na rzecz betonu czy zwykłej kostki. Dobrym zaś przykładem współczesnym jest realizacja Skweru Wandy-Lurie, gdzie w głównej alei prowadzącej do bramy Kolonii zastosowano nawierzchnię ceglaną, która idealnie pasuje do kolorystyki otoczenia. To powinno być zadanie dla estety miasta, takie stanowisko powinno być w każdej dzielnicy.
- Estetyka przestrzeni to także zieleń i wszechobecne na Woli klepiska. Wy, mieszkańcy i mieszkanki Kolonii Wawelberga udowodniliście jednak, że można to zmienić i dziś w miejscu mikro-pustyń kwitną bogate ogrody. Jaka była wasza recepta na przemianę i co polecilibyście mieszkańcom, którzy na innych osiedlach zmagają się z podobnym problemem?
- Zaczynaliśmy od tego, że nasze trawniki po prostu były systematycznie rozjeżdżane przez samochody. Klepisko zawsze zaczyna się od rozdeptywania bądź rozjeżdżania, a przyczyną takiego stanu rzeczy jest ciche przyzwalanie na poruszanie się ludziom wszędzie, gdzie tylko zapragną. Oprócz słabej, pełnej gruzu gleby, u nas dodatkowo problemem było wymiatanie wszystkich biologicznych resztek, liści czy przekwitłych kwiatów, które rozłożone zasiliłyby glebę składnikami odżywczymi. W tej chwili rośliny rosną nam coraz lepiej m.in. przez to, że zbieramy i przetwarzamy różne naturalne odpady. Ale główną przyczyną sukcesu odnowy zieleni na Kolonii jest cudowna grupa aktywnych mieszkańców i mieszkanek, którzy oddają całe swoje serce ogrodom i regularnie się nimi opiekują. Właśnie dlatego zieleń kolonijna znikła po 2010 r., że raz ją posadzono, posypano korą i założono, że sama urośnie. A tutaj potrzeba poświęcenia i ogromnego nakładu systematycznej pracy.
Napisz komentarz
Komentarze