Spacerując tamtędy, odnoszę wrażenie, jakbym przekraczał granicę między tym, co miejskie, a tym co wiejskie. Tory kolejowe, las, polna dróżka i hodowla gołębi na tutejszych działkach szepczą donośnym tonem – zatrzymaj się! I znienacka porywają do innego świata, a ja poddaje się im, bo odczuwam z nimi fascynującą relację.
Obudziłem się w niedzielny poranek i zgodnie z podpowiedzią fizjologii udałem się do kuchni, aby uzupełnić swoje pokłady energetyczne, niezbędne do utrzymania homeostazy, czyli stanu wewnętrznej równowagi. - Psiakrew – rzuciłem w myślach, kiedy okazało się, że w chlebaku przetrwały jedynie samotne okruszki. W pośpiechu założyłem buty i wybiegłem z klatki, mając przed oczami trasę do Żabki krążącą mi przed powiekami niczym wyświetlany hologram. W końcu była niedziela, nigdzie indziej bułek nie kupię. Szedłem ulicą Niską, przytłoczoną garażami i morzem betonu, gdzie pieszy ja mogłem utożsamić się jako z obcym, nieproszonym gościem pośród wjazdów, wyjazdów i parkingów. Po drugiej stronie, chodnik zagarnęła mimowolnie zieleń, jakby pragnąca czułości i dotyku myślących istnień ludzkich. Chodź przed laty, to my, ludzie zrabowaliśmy jej stanowisko życia.
Podła pogoda w ostatnich dniach nie napawała nadzieją. Pożegnanie lata oraz odłożenie do szuflady pamięci wszystkich chwil spędzonych podczas wakacji nie zawsze przychodzi z niezauważalną lekkością. Wręcz przeciwnie, nakładanie na swoje barki kolejnych warstw ubrań zapewniających ciepło wśród szybującej w dół temperatury potrafi odebrać człowiekowi poczucie letniej wolności i swobody wtłaczając go w ciążącą klatkę zmiennych emocji. Chyba, że jesteś jesieniarą lub jesieniarzem. Albo osobą jesieniarską. I czekasz na tę upragnioną nostalgię cały rok.
Ten poranek czwartej niedzieli września w moich oczach był jednak inny niż poprzednie, te ponure i deszczowe. Pełen dumy mógłbym nadać mu miano pierwiastka polskiej złotej jesieni, choć barwy drzew podpowiadały, żebym nie wychylał się nazbyt gorliwie przed cykl natury i pozostawił im jeszcze kilka dni przepełnienia uspokajającą zielonością. Korony miejskich naturalnych wentylatorów były skąpane w promieniach słońca, słabnącego na sile z dnia na dzień. I ja też rozpływałem się z nimi w rozkoszy tego daru matki Ziemi.
"Chodźmy gdzieś!" - pojawił w mej głowie głos, myślący jednocześnie o moich bliskich sąsiadkach z osiedla. "Na Kozielską, pokażę wam to lubiane przeze mnie miejsce. Zakochacie się w nim" - napisałem na messengerze do Oli, Magdy i Gosi. I wybraliśmy się tam wiedzeni instynktem, że może być to jeden z ostatnich tak przyjemnych i ciepłych dni tego roku.
W drodze do miejsca, którę zwę tajemniczą ścieżką balansującą między Wolą a Żoliborzem minęliśmy łąkę kwietną przy ul. Stawki, z której donosił się głos owadów, jak gdyby artykułujących "Jesteśmy", zaznaczając w ten sposób swoją obecność i manifestując swoje prawa do miejskich siedlisk. Chwilę później maszerowaliśmy równolegle do Garbarni Temler & Szwede i snuliśmy marzenia o jakościowej przestrzeni, na miarę Browarów Warszawskich. Przez lata opuszczona garbarnia po prostu zasługuje, aby ktoś o nią należycie zadbał. Cieszę się, że dotrwała w niezmienionym stanie czasów, kiedy deweloperzy coraz bardziej dostrzegają zalety tworzenia inspirującej przestrzeni o zróżnicowanych funkcjach, zachowywując zabytkową tkankę, wokół której z sukcesem budują tożsamość swoich inwestycji.
- Gdyby Cmentarze Żydowski i Powązkowski były parkiem, byłby to drugi największy park w centrum, zaraz po Łazienkach Królewskich - powiedziałem dziewczynom na ul. Powązkowskiej. Rzadko myślę, co to oznacza w praktyce, jak wielka siła usług ekosystemowych drzemie na tym ogromnym obszarze, za którego miedzą mieszkam ja i moi sąsiedzi. Przez dziewiętnaście lat życia przyzwyczaiłem się do koegzystencji cmentarzów, tych wielkich zielonych płuc i tlenowego zaplecza Muranowa, Młynowa i Powązek. Spowszedniały mi.
- O patrzcie, tu rosną gruszki! Chodźmy sobie zerwać - z ekscytacją zaproponowała Ola, kiedy zmierzaliśmy już w stronę celu ulicą Tatarską. Ulicę tą z jednej strony wyznacza mur Cmentarza Powązkowskiego, a z drugiej strony mieści się zajezdnia śmieciarek, parking Straży Miejskiej, niezabudowane tereny porośnięte trawą, cmentarz Tatarski, prywatna posesja oraz nieogrodzony, stary sad, który przykuł uwagę Oli. - Potrzymacie mi Amorka? - zapytała. Tak nazywa się jej pies, uratowany z lasu przytulaka. Przeważnie grzeczny, lecz lubi się w nim budzić dusza rozrabiaki. Podobnie ma Codi - futrzak Gosi, który także towarzyszył nam w niedzielnej wędrówce po okolicy, jak odkurzacz wchłaniający nowe zapachy.
- Tylko uważaj, bo kilka lat temu ktoś z tego domu za płotem krzyczał, że to prywatne, że nie wolno - ostrzegłem Olę. Wzięła leżącego kija i zamaszystymi ruchami strąciła gruszkę, konsumując ją chwilę później. - O, jaka smaczna i soczysta - oceniła owoc. - Serio? - zapytałem zdziwiony, podejrzewając wcześniej, że może gruszki mogą być jeszcze twarde. Taka jak te, które leżą często na sklepowych półkach. To dobry znak, biorąc pod uwagę prognozę, że miejskie rolnictwo może się w przyszłości stać czymś zwyczajnym. Zresztą małymi kroczkami w tą fazę wchodzimy już teraz. Ogródki społeczne, cukinie i szczypiorek hodowany w skrzyniach czy podwyższonych grządkach pomiędzy blokowiskami zaskakują coraz mniej. O tym się po prostu zaczyna dyskutować na szerszą skalę.
Dotarliśmy. Stanęliśmy przed przejazdem kolejowym na ul. Ostroroga, który zagradzał nam drogę jeszcze przez kilka następnych minut, aż do przejazdu dwóch pociągów. Szlabany otwarte, możemy iść dalej. Pokazuję dziewczynom nieczynny tor kolejowy, którym będziemy mogli spowrotem wrócić, zataczając przestrzenną pętlę. Przed nami kawałek po kawałku wyłaniał się zupełnie inny klimat miasta, niż ten, do którego przyzwyczaiło nas centrum Warszawy. Spacerując tamtędy, zawsze odnoszę wrażenie, jakbym przekraczał granicę między tym, co miejskie, a tym co wiejskie. Tory kolejowe, las, polna dróżka i hodowla gołębi na tutejszych działkach szepczą donośnym tonem – zatrzymaj się! I znienacka porywają do innego świata, a ja poddaje się im, bo odczuwam z nimi fascynującą relację.
I uczucie to wydawało się udzielać też dziewczynom odkrywającym to miejsce z dużą dawką ciekawości. - Tu jest jak na wsi. W dodatku ta wszechobecna cisza - zauważyła Magda, czująca jednak pewną obawę przed nieznanymi zakątkami tej przestrzeni. Zajrzała na snapmapę, aby odnaleźć swoją pozycję w nowym dla niej miejscu. - Skalszczyzna? Nigdy nie słyszałam takiej nazwy, a przecież mieszkamy tak blisko - powiedziała, lekko się przy tym śmiejąc. To była dla nowość również dla mnie, wcześniej nic o Skalszczyźnie nie wiedziałem. Dziś wiem, że zapomniane określenie wzięło się od nazwy folwarku, który funkcjonował w tym miejscu przed laty. To fascynujące, ile nieodkrytych informacji czai się na nas, zabiegając jedynie o chwilę naszej atencji.
My szliśmy dalej. Niczym serpentyna opletliśmy zainteresowaniem ciekawy architektonicznie, przedwojenny oficerski dom przy ul. Kozielskiej. Dalej niczym wcibscy i konsekwentni eksploratorzy zapuszczaliśmy żurawia na ogródki działkowe, zaglądając do nich zza płotu z wyczuwalną wśród nas aurą zadrości. - Gdybym miała tu działkę, zapraszałabym tam co chwilę znajomych. Ale by było - żałowała Gosia, wyraźnie zaskoczona ich lokalizacją. Zmierzaliśmy w stronę lasku na Kole po utwardzonej, lecz przepuszczalnej ścieżce, wciąż dziwiąc się, że przyszliśmy tu na piechotę w niecałe pół godziny. Po drugiej stronie torów rozciągał się płot zwieńczony drutem kolczastym, zabezpieczający teren jednostki wojskowej. Po kilku minutach rozmów weszliśmy w las, czując w nozdrzach leśny mikroklimat.
- Tu nawet powietrze wydaje się świeższe - zauważyła Magda, sprawiająca wrażenie, jakby znalazła się pośrodku Puszczy Białowieskiej. Z każdym następnym krokiem atmosferę dzikości coraz bardziej zakłócał nasilający się hałas drogi krajowej, wiodącej wiaduktem, do którego się zbliżaliśmy. Niekiedy omijali nas biegacze i pojedynczy spacerowicze zmierzający od strony Żoliborza. Bo na Żoliborz można trafić tędy tajemniczym szlakiem łączącym te dwie dzielnice. Wąska droga wyłożona betonowymi blokami - przedłużenie ul. Ostrowieckiej i ścieżką pośród rodzinnych ogródków działkowych prowadzi na Powązkowską, nieopodal Stacji Orlen, gdzie rozpoczyna się ulica Ficowskiego. Miejsce to nabiera dodatkowego uroku śnieżną zimą, kiedy płatki śniegu rozświetlają tajemnicze zakamarki nadając im specjalnego uroku z dala od cywilizacji.
Napisz komentarz
Komentarze