Z Joanną Krawczyk oraz Ewą Korzeniowską, mieszkankami Koła i inicjatorkami sąsiedzkiej wigilii rozmawia Hubert Malczewski.
Hubert Malczewski: 15 grudnia na Kole miało miejsce wyjątkowe sąsiedzkie spotkanie. Skąd ten pomysł i jak wyglądało?
Ewa Korzeniowska: Pomysł na tę inicjatywę wyszedł z tego, że brakowało nam trochę oddolnej i lokalnej aktywności na Kole. Co prawda wiele działań dzieje się w Domu Społecznym na Obozowej, ale mimo wszystko mamy poczucie, że jako sąsiedzi mało się znamy. Niewiele rzeczy dzieje się w sposób spontaniczny. W okolicy nie ma żadnych wyprzedaży garażowych, nie ma kawiarni. Jest bardzo mało takiej widocznej działalności, która by pokazywała, że są ludzie, którzy chcą coś zrobić ze sobą dla innych ludzi albo w ogóle razem z innymi ludźmi. I temu między innymi służyła nasza inicjatywa – by poznać się z osobami, których nie znamy, a które mieszkają przecież tak blisko nas.
Joanna Krawczyk: Zrobiłyśmy wspólnie wigilijną herbatkę sąsiedzką. Od początku chciałyśmy, aby było to spotkanie kameralne. Między blokami, pośród zieleni. Tam, gdzie nie ma samochodów i panuje swobodna, niezobowiązująca atmosfera. Powiesiłyśmy kilkanaście plakatów, napisałyśmy z zaproszeniem do kilku najbliższych Wspólnot Mieszkaniowych, zaprosiłyśmy naszych znajomych oraz sąsiadów i sąsiadki pocztą pantoflową. I wyszło dokładnie tak, jak chciałyśmy. W świątecznej herbatce uczestniczyło około 60 osób, czyli akurat, jak na takie niezobowiązujące wydarzenie - nie za mało, ale też nie za dużo. Zależało nam na tym, aby nie było to wydarzenie masowe, a dostosowane również do naszych możliwości organizacyjnych. Dzięki temu było spokojnie i przyjemnie. Wszystko nam sprzyjało: i pogoda, i sąsiedzi, i instytucje. Wręcz szło jak po maśle.
Ale to co nas pozytywnie zaskoczyło, to fakt, że przyszły także osoby młode, przyszli rodzice z dziećmi, także udało się dotrzeć do całkiem sporej i bardzo przyjemnej, zróżnicowanej grupy osób. W Herbatce uczestniczyło też mnóstwo starszych sąsiadek, które przyszły naprawdę licznie. Na wydarzenie Wolskie Centrum Kultury przyniosło reprodukcje pocztówek prezentujących Wolę w latach 50-tych i 60-tych i bardzo dużo rozmów toczyło się wokół tego, jak kiedyś się mieszkało i żyło na Kole oraz jak wyglądały te relacje społeczne, a przede wszystkim sąsiedzkie. Sąsiadki opowiadały nam, jak ludzie dobrze się znali i utrzymywali bliskie relacje. Wynikało to oczywiście z tego, że czasy i warunki życia były inne, więc ludzie byli bardziej uzależnieni od siebie, bo często od znajomości zależało chociażby zdobycie jakichś dóbr. Nie było komputerów, trzeba było się spotkać osobiście. Opowiadały nam też, jak wyglądało życie na osiedlu - że sąsiedzi się spotykali, dzieci się bawiły, było boisko do siatkówki. Przestrzeń sprzyjała temu, by ludzie naturalnie mogli coś ze sobą zrobić. Stąd też sąsiadki były zachwycone pomysłem wspólnego spotkania.
Hubert Malczewski: Jakich zasobów potrzebowałyście, aby taką sąsiedzką herbatkę zorganizować i jak udało się wam zdobyć wszystkie potrzebne rzeczy? A może swój udział mieli też wasi odbiorcy, którzy musieli dać coś od siebie?
Ewa Korzeniowska: Wszystko zaczęło się od tego, że razem z Asią poszłyśmy we wrześniu na Festiwal Hipolita i Ludwiki na Kolonii Wawelberga. Spodobała nam się idea zrobienia czegoś dla sąsiadów i z sąsiadami w najbliższym otoczeniu, dlatego też wpadłyśmy na pomysł, że możemy spróbować zorganizować coś podobnego na Kole. Po wstępnych rozmowach okazało się, że to za duże przedsięwzięcie i na początek chciałyśmy zrobić coś mniejszego i znaleźć formułę, która będzie otwarta i zachęcająca, a nie będzie wymagała wielkiego nakładu pracy i środków finansowych. Tak się złożyło, że koleżanka Asi, Ewa Kempa, jesienią natrafiła na Inicjatywy Sąsiedzkie Fundacji Stocznia, która jest operatorem mini grantów Miasta Stołecznego Warszawy na inicjatywy sąsiedzkie. Jest to program, w którym mieszkańcy i mieszkanki mogą zgłaszać swoje projekty na małe działania lokalne. Wtedy przystąpiłyśmy do działania. Omówiłyśmy mniej więcej, jak mogłoby wyglądać wydarzenie, o które nam chodzi. Napisałyśmy wniosek bardzo szybko, w mniej niż godzinę. Zrobiłyśmy również wstępny kosztorys i Asia wysłała gotowy wniosek. Po jakimś czasie otrzymałyśmy informację, że Fundacja Stocznia uznała, że to bardzo dobry projekt i chce go dofinansować w wysokości 2000 zł. Wtedy, z pomocą mojego męża, zaczęłyśmy robić rozeznanie: ile kosztują stoły, ile namioty, jakiego wyposażenia będziemy potrzebowały. Bardzo szybko okazało się, że nie musimy korzystać z usług firm komercyjnych i płacić za wynajem, bo istnieje coś takiego jak Spółdzielnia, która działa jako wypożyczalnia rozmaitych sprzętów na potrzeby społeczne. Zaczęłyśmy patrzeć, co możemy stamtąd wypożyczyć i okazało się, że prawie wszystko. Było dostępne prawie całe wyposażenie na taką małą, plenerową imprezę. Ważne było też uzyskanie zgody na wykorzystanie terenu, na którym planowałyśmy Herbatkę. Wystąpiłyśmy do właściciela o taką zgodę i udało się ją uzyskać. Dla większego bezpieczeństwa poinformowałyśmy też Dzielnicowego o naszym spotkaniu.
Joanna Krawczyk: Tu dochodzi jeszcze jeden ważny gracz. Pomyślałyśmy, że jesteśmy na Woli, na Kole i mamy tutaj prężnie działający dom kultury. Zwróciłyśmy się więc do nich z pytaniem, czy nie byliby jako instytucja zainteresowani wsparciem takiej sąsiedzkiej inicjatywy, bo to dla nich również naturalna forma promocji oraz w zasadzie ich misja. Odezwał się do nas Adam Kadenaci z Wolskiego Centrum Kultury i zaprosił nas na spotkanie. Opowiedziałyśmy mu o naszym pomyśle, co zamierzamy zrobić. W pewnym momencie zaświeciły się mu oczy i powiedział: „Całe życie na was czekałem” (śmiech). WCK od lat wkłada dużo energii w to, aby zachęcać mieszkańców do własnych inicjatyw, a nasz pomysł bardzo go ucieszył, bo to właśnie idealny przykład takiego oddolnego działania, partycypacji społecznej generowanej przez mieszkańców i mieszkanki osiedla.
Ewa Korzeniowska: Wolskie Centrum Kultury, w osobie Adama, bardzo się zainteresowało wigilijną herbatką (pozdrawiamy Adama!). Udostępnili nam sprzęt, czyli stoły, krzesła, leżaki, ale także pomoc bezpośrednią: Adam był z nami na miejscu i pomagał w montażu oraz organizacji. Miałyśmy także te dwa tysiące złotych dofinansowania z Inicjatyw Sąsiedzkich. Dzięki temu udało się zapewnić: duży namiot, ponad 10 stołów z krzesłami, piękne, białe obrusy, lampki, 120 metrów girland świetlnych i 10 termosów. Dekoracje były nasze własne: przyniosłyśmy trochę talerzy, gałązki jodły, sąsiadka Dorota przyniosła bombeczki, Wojtek piękne wieńce własnej roboty. W przygotowaniach pomagała siostra Asi, Małgosia. Można powiedzieć, że wszystko to była prawdziwa praca zespołowa. Każdy wniósł coś od siebie. Do tego drobny poczęstunek dla wszystkich: trochę owoców, ciasteczek, pierniczków, pasztecików świątecznych, aby stół nie był pusty. Marcin, mój mąż, przygotował też 60 litrów zimowej kawy i herbaty. Założenie było takie, że jest to impreza składkowa. Na ogłoszeniu napisałyśmy, że przygotujemy ciepłą herbatę, kawę i drobny poczęstunek, ale będzie miło, jeżeli każdy, kto przyjdzie, przyniesie coś ze sobą. I tak się faktycznie stało. Ktoś przyniósł kompot z suszu, ktoś upiekł ciasto, ktoś przyniósł ze sobą paszteciki. Jedzenia było tyle, że każda osoba, która opuszczała spotkanie brała ze sobą małą paczuszkę ze słodyczami do domu. Jedna z naszych koleżanek-sąsiadek, Ania, przygotowała też małą, świąteczną grę terenową dla dzieci. Po grze każde dziecko dostało upominek w postaci bombki, którą później udekorowały, osiedlową sosnę.
Joanna Krawczyk: Ważne było też to, że gdy impreza się skończyła, to każdy naturalnie włączył się w proces sprzątania i pomocy przy demontażu. Wszyscy nosili stoły, krzesła, zdejmowali lampki oraz sprzątali teren, aby w miejscu, w którym to się wszystko odbywało nie został nawet jeden papierek. Poszło to błyskawicznie. Działaliśmy jak dobrze zorganizowana orkiestra. Po zakończeniu spotkania ludzie mówili nam, że bardzo im się podobało: nie było momentów, w których nie wiedzieli co ze sobą zrobić, a rozmowy nawiązywały się bardzo naturalnie. Przez to, że było kameralnie, nie utworzyły się takie grupki ludzi, którzy stali osobno, z daleka od siebie. Tu wszyscy czuli się u siebie, czuli się zaproszeni. Nawet ci, którzy dołączyli do nas w trakcie. Dostałyśmy bardzo dużo pozytywnych informacji zwrotnych o naszym spotkaniu.
Hubert Malczewski: Jaką radę dałybyście osobom, które chcą zrealizować podobną inicjatywę u siebie w okolicy?
Joanna Krawczyk: Przede wszystkim, aby uwierzyły, że takie wydarzenie można zrobić i jest to w zasięgu możliwości każdego z nas. Organizacja była relatywnie prosta, ale oczywiście wymagało to od nas trochę czasu i myślenia, bo też omawiałyśmy wszystko technicznie, krok po kroku.
Ewa Korzeniowska: Na początek nie trzeba wiele. W naszym przypadku udało nam się zorganizować zimą małe wydarzenie, które trwało nieco ponad dwie godziny. Miałyśmy wielkie plany, ale musiałyśmy je bardzo mocno urealnić i znaleźć formułę, która będzie prosta i możliwa do zrealizowania. Ważna była też pogoda - nie byłyśmy pewne czy będzie sucho i słonecznie, na szczęście się udało. Ale najważniejsze, żeby się nie poddawać i szukać wsparcia w lokalnych instytucjach. Jeszcze jesienią, ani ja, ani Asia nie miałyśmy pojęcia o formach wsparcia, które oferuje m.st. Warszawa. Wyzwaniem na pewno jest frekwencja i bezpieczeństwo: charakter spotkania sprawiał, że trudno było oszacować ile osób się pojawi. Mogło być 10, mogło być 100 i więcej. Taką grupą ludzi trzeba się jakoś zająć, zadbać o ich bezpieczeństwo. Z tego powodu przygotowałyśmy też krótki regulamin, który był rozłożony na stołach w widocznych miejscach. Dobrze to wszystko przemyśleć i zaplanować zawczasu. Jeśli miałabym to wszystko podsumować to do zrealizowania takiego spotkania potrzebujecie na pewno: kilku zaangażowanych osób, wsparcia lokalnych instytucji, sprzętów takich jak stoły, krzesła etc, zdecydowania czy spotkanie jest tylko sąsiedzkie czy dla większej grupy osób oraz pozyskania dofinansowania. Myślę, że dla nas to wszystko było prostsze, bo mamy konkretne doświadczenia i umiejętności. Pracowałam w eventach i w marketingu, Asia jest graficzką, prowadzi firmę. Mój mąż, który też zaangażował się w ten projekt, także zawodowo zajmował się realizacją wydarzeń. Na pewno mamy umiejętności, które są pewnym ułatwieniem.
Joanna Krawczyk: To była nasza „przewaga rynkowa”. Ale z drugiej strony, nasz przykład pokazuje, że można wspólnymi siłami, w sąsiedztwie coś fajnego zorganizować. Wymaga to zaangażowania i przekonania, że się uda, a w kolejnym kroku pozyskania osób, które mogłyby wesprzeć nas organizacyjnie, czyli wzięłyby na siebie tę logistykę, załatwianie, szukanie etc. Myślę, że to może być dla niektórych barierą. Choć tak naprawdę, w takiej najprostszej wersji można po prostu zorganizować się z sąsiadami, wynieść kilka stołów, wziąć kilka krzeseł z piwnicy i przygotować coś naprawdę łatwego i jednocześnie miłego i integrującego.
Hubert Malczewski: To pytanie powinno paść na początku. Jak się poznałyście?
Ewa Korzeniowska: Mieszkamy na tym samym osiedlu, na Kole, w blokach, które znajdują się dwie minuty spacerem od siebie. Niesamowite jest to, że znamy się dopiero od lipca! Poznałyśmy się w bardzo specyficzny sposób. Pewnego, pięknego dnia na jednej z wolskich grup na Facebooku wyświetlił mi się post, gdzie nieznajoma dziewczyna napisała coś w stylu: „Hej sąsiedzi, czy nie przeszkadza wam, że na naszym osiedlu w śmietnikach jest taki bałagan, że biegają szczury? Dlaczego z tym nic nie robimy?” I było to sformułowane w taki przyjazny sposób, bez negatywnych emocji i pretensji, jak to często w takich grupach bywa. Czy naszej wspólnocie sąsiedzkiej naprawdę to nie przeszkadza, że mieszkamy w jednym z najpiękniejszych miejsc na Woli, blisko wielkiego parku, a mamy taki problem ze śmieciami? Zdecydowałam się napisać do Asi, choć zwykle tego nie robię, bo nie piszę do nieznajomych w Internecie. Jednak ten post rezonował z moim własnym myśleniem o sprawach osiedla. Jestem jednoosobowym zarządem wspólnoty mieszkaniowej i bardzo mnie smuci to, jak tereny dookoła są zaniedbane, że nikt się nimi nie interesuje. Osobiście staram się wyjść poza schemat myślenia „to nie moje”, “to nie mój problem”. Śmieje się, że jestem taką osobą, która co jakiś czas bierze na spacer worek i zbiera te śmieci, które ludzie rzucają. A rzucają głównie butelki, puszki po alkoholach i papierki po jakimś jedzeniu. Wracając do Asi, jej post tak na mnie podziałał, że postanowiłam po prostu napisać: „Hej, cześć Asia, jestem Ewa, mieszkam tutaj, mam podobne zdanie, wkurza mnie to tak samo ciebie”. Skończyło się tak, że umówiłyśmy się na kawę, zaczęłyśmy gadać i się zwyczajnie zaprzyjaźniłyśmy.
Joanna Krawczyk: Tak właśnie wyglądała nasza droga. Później widziałyśmy się w międzyczasie jeszcze kilkanaście razy. Przede wszystkim mamy podobny poziom entuzjazmu. Widzimy potencjał w podobnych rzeczach i wspólnie jesteśmy w stanie faktycznie je popchnąć do przodu. Myślę, że rzadko zdarza się taki duet.
Hubert Malczewski: To dopiero początek waszego wspólnego działania jako sąsiedzkiego duetu. Jaki jest wasz plan na dalsze działania lub może największe marzenie, które macie?
Ewa Korzeniowska: Nasz pomysł jest taki, żeby zrobić z tego wydarzenie cykliczne. Żeby powtórzyć je latem albo na wiosnę, jak będzie cieplej, bo będą wtedy bardziej korzystne warunki do rozmowy. Tylko inne, troszkę pokombinować nad koncepcją, coś zmienić. A moim marzeniem jest to, żeby na Kole było czysto, żeby przestrzeń wewnątrz osiedla była uporządkowana. Marzy mi się tutaj kawiarnia i kino. Może kiedyś się uda te marzenia zrealizować!
Joanna Krawczyk: Mnie marzy się teatr.
Napisz komentarz
Komentarze